Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 21 listopada 2025 17:25
RZESZÓW INFO
Reklama

Zaatakował służby i zabił własną matkę. Kim jest "samuraj z Sanoka"? Czy musiało dojść do dramatu?

Podziel się
Oceń

To nie była zwykła interwencja, choć zaczęła się jak wiele innych. Nie był to też “incydent”, choć niektórzy z taką łatwością próbują tak upraszczać tragedie, które rozgrywają się tuż za ścianą sąsiadów. Ta historia ma swój prolog – wieloletni, widoczny, publiczny, dostępny dla każdego, kto zaglądał do internetu. A jej finał wydarzył się 20 listopada w jednym z mieszkań na ulicy Sadowej w Sanoku.

Dramat, w którym zginęła 69-letnia kobieta i jej 46-letni syn, a czterech funkcjonariuszy zostało rannych, nie spadł z nieba. W tle były lata niepokojących sygnałów, dziwacznych zachowań i internetowych nagrań, które – patrząc z perspektywy – aż krzyczały o pomoc.

Cisza przed masakrą

20 listopada, kilka minut po godzinie 10:00. W jednym z mieszkań w blokach przy ul. Sadowej odzywa się czujnik gazu. Ktoś wzywa policję, straż pożarną, pogotowie gazowe. W zgłoszeniu pada kluczowa informacja: 46-letni mężczyzna zabarykadował się z własną matką. Jest podejrzenie, że odkręcił gaz.

Gdy służby wchodzą do środka, wszystko dzieje się błyskawicznie. Kobieta leży na podłodze. Rany kłute nie pozostawiają złudzeń – nic nie można już zrobić. W tym samym momencie z jednego z pokoi wychodzi mężczyzna, uzbrojony w długie ostrze – około 55 centymetrów - przekazała dziś prokuratura. Świadkowie mówią później, że dzień wcześniej widziano go z mieczem, prezentującym się jak replika broni historycznej. W pobliżu szkoła, a w bloku dziesiątki mieszkańców. Nikt jednak nie zdecydował się zareagować. 

To, co dzieje się przez następne sekundy, jest brutalne. Napastnik rzuca się na funkcjonariuszy. Trzech policjantów i strażak odnoszą poważne rany – cięte głowy, dłoni, jamy brzusznej. W trakcie obezwładniania padają strzały. 46-latek zostaje trafiony kilka razy. Mimo reanimacji umiera.

Prokuratura wszczyna trzy postępowania – w sprawie zabójstwa matki, napaści na funkcjonariuszy oraz rutynowe postępowanie dotyczące użycia broni przez policję. Procedura standardowa, choć okoliczności dramatyczne.

Ale to, co wydarzyło się w tym mieszkaniu, to tylko epilog...

Echa internetowego kanału

Przez ostatnie pięć lat w sieci funkcjonował kanał YouTube należący do mężczyzny. Na pierwszy rzut oka – amatorska twórczość kostiumowa. Po dłuższej chwili – dziwaczny, mroczny spektakl przemocy odgrywany w czterech ścianach, zawsze na tle tej samej drewnianej boazerii.

Jego filmy to nie były rekonstrukcje historyczne ani próby edukacji. Bohaterem zawsze był on sam. Raz jako samuraj z mieczem, raz jako egipski wojownik w masce faraona, kiedy indziej jako konfederat albo grecki hoplita. Zawsze w pełnym ekwipunku, z bronią białą albo atrapą broni palnej. Zawsze w teatralnych pozach, często z rekwizytami, które wyglądały aż nazbyt realnie.

Bez słowa. Bez komentarza. Bez kontekstu.

Dla widza, który nie znał autora – dziwne, może niepokojące, ale mieszczące się w kategorii „internetowych osobliwości”. Dla tych, którzy go znali – kolejny sygnał, kolejne potwierdzenie, że dzieje się coś złego.

Kanał działał nieprzerwanie przez lata. Widoczny, możliwy do zgłoszenia, do reakcji. Nie został jednak potraktowany poważnie ani przez algorytm, ani przez ludzi, którzy mijali autora tych nagrań w realnym życiu.

"Każdy wiedział, nikt nie pomógł" – czyli dramat stary jak system

O mężczyźnie od lat mówiło się w Sanoku z niepokojem. Choroba psychiczna, agresywne zachowania, skłonność do noszenia broni białej, maski, hełmy, łuki, noże. Mówiono o nim „niebezpieczny”, mówiono „dziwak”, mówiono „lepiej nie podchodzić”. Sąsiedzi wiedzieli. Służby wiedziały. Psychiatrzy wiedzieli.

A jednak nikt nie zareagował w sposób, który mógłby przerwać spiralę.

I znowu, jak po każdej takiej tragedii, wraca to samo zdanie: "każdy wiedział, nikt nie pomógł".

To zdanie nie jest komentarzem. To jest akt oskarżenia: wobec systemu, który nie potrafi skutecznie monitorować osób chorych i potencjalnie niebezpiecznych. Wobec procedur, które pozwalają zamykać oczy, dopóki nie stanie się coś nieodwracalnego. Wobec naszego społecznego przyzwolenia, by traktować sygnały jako “dziwactwa”, a nie jako symptomy.

Czy tej tragedii naprawdę nie dało się przewidzieć?

To jest pytanie, które w takich historiach powraca jak echo.

Patrząc na analizę faktów – nie sposób nie zauważyć czerwonych flag:

  • wieloletnie leczenie psychiatryczne,
  • agresywne zachowania znane służbom,
  • publiczne prezentowanie broni białej,
  • obsesja na tle przemocy, wojny i śmierci,
  • nietypowe, teatralne nagrania publikowane regularnie,
  • społeczne ostrzeżenia („jest groźny”).

Czy można było interweniować wcześniej? Prawnie – być może. Instytucjonalnie – z pewnością było to możliwe.
Ludzko – bez wątpienia.

Ale granica między „dziwactwem” a „realnym zagrożeniem” wciąż w Polsce przebiega tam, gdzie nie powinna: dopiero wtedy, gdy zagrożenie przeradza się w tragedię.

Samuraj z Sanoka. Symbol epoki, w której sygnały ignorujemy aż do końca

W mediach społecznościowych nazwano go już “samurajem z Sanoka” – i choć określenie brzmi niemal groteskowo, oddaje istotę tej historii. Bo pod tą enigmatyczną nazwą krył się dramat człowieka, który żył w świecie przemocy wykreowanym w jego głowie. I tragedia kobiety, która była mu najbliższa – i której nikt nie zdołał ocalić.

A także niewypowiedziany lęk sąsiadów, którzy od lat bali się, że pewnego dnia stanie się coś złego. I się stało.

Na końcu zostaje jedno pytanie. Czy naprawdę nikt nie mógł przewidzieć, że ten człowiek, z jego historią, zachowaniem i internetową ekspresją, stanowi realne zagrożenie?

A może odpowiedź jest jeszcze bardziej przygnębiająca: wszyscy mogli – ale nikt nie chciał wziąć za to odpowiedzialności.


Napisz komentarz

Komentarze

Reklama Drukarnia Rzeszów